Belgijskie ‘normalement’ versus japońskie ‘chotto’

Przez kilkanaście lat mieszkania w Brukseli przyzwyczailiśmy się, że przesyłki rzadko dostarczane są na czas, do przeciekającego dachu nie sposób znaleźć fachowca, który zjawiłby się przed końcem zimy, a wszelkie szacunki dotyczące wyceny, czasu oczekiwania itp. poprzedzane są przysłówkiem normalement (czytaj: ‘jeśli dobrze pójdzie’, ‘jak Bóg da’, ‘Inch`Allah’). Wielokrotnie doprowadzało nas to do szewskiej pasji. Na przykład, gdy któreś z nas brało dzień wolnego i czatowało w domu w oczekiwaniu na nowo zakupioną kanapę, by kolejnego dnia, po wielu zdesperowanych telefonach, dowiedzieć się, że akurat zachorował kierowca. Albo gdy w dniu planowanej przeprowadzki Wiktor (miast cieszyć się trzydniowym synem) staszczył na parter cały nasz dobytek, a firma przeprowadzkowa nie raczyła go powiadomić, że tego dnia nie dadzą jednak rady. Normalement miało jednak i dobre strony – pewną, bliską polskiej duszy - kreatywność i elastyczność w interpretowaniu przepisów, którą socjologowie tłumaczą wiekami opresji ze strony obcych potęg. Normalement (tu: zgodnie z regułami) wydanie tego dokumentu trwa tydzień, no ale skoro sytuacja taka paląca, zobaczymy co się da zrobić. Normalement po zwolnienie lekarskie trzeba się stawić w pierwszym dniu choroby, ale skoro Madame nie może zwlec się z łóżka, to zapraszam w bardziej dogodnym terminie, itp., itp.

W Japonii sytuacja wygląda zgoła odmiennie. Z punktu widzenia konsumenta, jest to bowiem kraj, w którym wszystko (poza zaporowymi cenami) działa dokładnie tak, jak powinno. W ultra szybkich shinkansenach roczne opóźnienia liczone są w sekundach. Zakupy internetowe dostarczane są nierzadko tego samego dnia, z dokładnością niemal co do minuty. W rezultacie w internecie kupujemy wszystko, od jabłek i skarpetek po rowery. Gdy Wiktor przez pomyłkę poprosił o dostawę tych ostatnich o godzinie 10:05 (mając na myśli 15:00), sprzedawca najpierw dwukrotnie się upewnił, czy dobrze go zrozumiał, po czym bez szemrania spełnił kaprys. W dodatku klient czuje się jak król, nawet gdy kupuje opakowanie chusteczek do nosa. Te zostaną starannie zapakowane w co najmniej jedną siateczkę i wręczone kupującemu z pełnym szacunku pokłonem, jakby chodziło o najcenniejsze klejnoty.

15036203_1786726184878101_7495763958053915834_n.jpg

Ale japoński perfekcjonizm ma również swoją cenę. W przeciwieństwie do Belgów, Japończycy  głęboko wierzą, że przepisy są po to, żeby ich przestrzegać, nawet gdy w danej sytuacji nie mają one większego sensu. Niewinnie brzmiące chotto… (dosłownie ‘troszkę’) na pytanie, czy i dla młodszego synka mogę wynająć rowerek wcale nie oznacza, że jest to trochę skomplikowane, ale absolutnie nie wchodzi w rachubę. Przecież jest wyraźnie napisane, że z rowerków mogą korzystać dzieci powyżej lat 3 i nic to, że dwuipółletni Jasiek jest większy od  japońskich pięciolatków. Chotto jest również jazda na hulajnodze w większości parków, skakanie w skarpetkach na trampolinie czy odebranie telefonu w autobusie. Owego posłuszeństwa wobec nakazów i zakazów Japończycy uczą się podobno już w szkole. Jakkolwiek irytujące, jest ono pewnie niezbędne w 120-milionowym kraju, regularnie doświadczanym przez katastrofy naturalne.

Japoński ordnung tak wszedł nam w krew, że w czasie wypadów do Europy czujemy się teraz jak na “dzikim zachodzie” – nasza rodzina nie jest jedynym (a nawet głównym) źródłem hałasu w miejscach publicznych, atrakcji dla dzieci nie nadzoruje tłum życzliwych strażników, a opakowanie po kanapce (którą zresztą można zjeść na ulicy – rzecz nie do pomyślenia w Japonii) można wrzucić do pierwszego lepszego kosza na śmieci. Po kilku tygodniach samowolki chętnie wracamy jednak do japońskiego „ucywilizowania” :-)